Paradise Lost?

Paradise Lost?

Pewnego marcowego wieczoru zawalił się świat. W jednej niechcianej chwili runęło mi na głowę ciężkie sklepienie zachmurzonego, gęstego nieba. Z impetem rzuciło mnie na ziemię i wgniatało w nią swoim narastającym ciężarem. Ściskało i dusiło. Z trudem łapałam oddech. Miotałam się, wyłam, krztusiłam od własnych łez i śliny, aż padałam z wyczerpania, żeby po chwili powtórzyć ten sam morderczy cykl. Bez końca. Bez widocznego końca. Światełka w tunelu nie było, bo nie było nawet tunelu.
To trwało nieskończenie długo.
W końcu, niezauważenie, przepoczwarzyło się w istnienie z obowiązku. Takie bycie bo się już jest. Bycie smutne, niechciane.

Ten mój apatyczny byt wsadzono pewnego dnia do samolotu i wysłano na grecką wyspę. Nie sprzeciwiałam się, nie popierałam. Wsadzono.
Na wyspie byłam swoim ciałem, ducha w nim gdzieś zabrakło. Został martwy między ciężkimi chmurami a ziemią, utopiony w mojej gęstej ślinie.

Przetaczałam się przez grecki czas jak wielki, kanciasty głaz. Niewiadomego dnia głaz ten wepchnięto na szczyt spokojnej, potężnej góry. Tam przez krótki moment stałam się mniej kanciasta, a moja struktura jakby mniej kamienna. Głęboko oddychałam zahipnotyzowana rozbijającymi się o skały falami, podziwiając ich siłę, a czasem marząc by mnie porwały.

Staczając się z tej spokojnej góry powoli wracałam do mej kanciastej, rzeczywistej formy. Zanim pchnięto mnie dalej przez gąszcz oliwnych drzew, zapamiętałam ten zawsze tu trwający byt i kilka chwil ulgi, które mi ofiarował.
To zapamiętanie stało się tłem kolażu – kolażu o pogubionej miłości.

***