15 Jun Your New View
Wziąłeś i umarłeś.
Jednego dnia byłeś i mnie wkurzałeś, drugiego już Cię nie było i za Tobą płakałam.
Zniknąłeś.
Zostawiłeś tylko ciało. Dziwne i puste opakowanie.
Opakowanie czegoś, co umknęło cichutko do innego wymiaru.
Powędrowało dalej daleko.
Daleko i bliżej niż kiedykolwiek.
Nasze połączenie było specjalne. Może jak każde, bo było.
Porozumienie bez rozmawiania. Nie było sensu przed Tobą udawać, zawsze wiedziałeś dokładnie wszystko.
A jednak nie wyszło, jak na pewno chcieliśmy.
Bywało za ciężko, nie do zniesienia.
***
Po czyimś odejściu ogarniało mnie zawsze uczucie dyskomfortu.
Nie z powodu braku i pustki, ale dlatego, że czułam już tę osobę zupełnie inaczej. Lepiej, piękniej, doskonalej.
Jakbym zapomniała zło i wszelkie krzywdy, jakbym nie pamiętała łez ani krzyku.
Osoba odeszła, odeszły jej wady, zniknęły słabości. Wyszlifowałam wszystkie jej rysy i wyjęłam każdą drzazgę naszej relacji.
Nazywałam to wtedy idealizacją.
Niewygodnie bardzo mi było tak odczuwać. Ten perfekcyjny obraz niebyłej już istoty. Obraz pozbawiony szczerości i prawdy, tej ludzkiej krwistości. Obraz niezgodny.
A Prawda jest ważna. Dla mnie, aż czasem za bardzo.
Teraz wiem, że tak nie jest.
Albo bardzo chcę wiedzieć – to u mnie to samo.
***
Po Twojej śmierci to uczucia dyskomfortu się nie pojawiło.
A Prawdy – i owszem.
Zacząłeś swe życie w innym wymiarze.
Ludzka skorupa Cię już nie dotyczy.
Wraz z ciałem porzuciłeś wszystko, czego tutaj nabyłeś. Wszystko, czego tu używałeś, czego potrzebowałeś, co tutaj miałeś, po co tutaj żyłeś. Wszystko, co Cię tutaj ograniczało. Bo widać, musiało. Ziemski skafander, z ziemskich cech i zachowań, był Ci potrzebny wtedy na Ziemi.
Teraz, bez niego, jesteś sam sobą w swoim jestestwie. Kwintesencją siebie, bez człowieczej, trudnej czasem formy. Formy już zbędnej.
Stałeś się przezroczystą, idealną szczerością. Bytem nieskrępowanym ludzką strukturą, nieograniczanym ziemską grawitacją.
Pamiętam nasze czasy niełatwe, relację wyboistą i to co nazywałam Twoimi wadami. Pamiętam.
To było jak ciężka, gruba, zimowa kurtka, której już nie ubierasz, bo trwa wieczne lato.
W ziemskim klimacie byłeś na nią skazany. Nie mogłeś bez niej, nie potrafiłeś. Pod nią ukryty, w niej uwięziony.
Musiałeś umrzeć, byś odczuł się w pełni. Musiałeś umrzeć, bym ja Cię odczuła.
Wcześniej zbyt skrępowani swoim człowieczeństwem. Nie umieliśmy.
***
Moją twórczość lubiłeś i byłeś z niej dumny. Jak to Ty, po cichutku, bez słów i bez czynów. Bez wernisaży, bez wystaw, bez o niej rozmów po nocach.
Wiem, że wśród Twych faworytów był mój obraz Pingwiny. Jak kiedyś zabrałam go z naszego domu, wyszeptałeś prośbę by wrócił. A rzadko prosiłeś.
Chyba też po prostu lubisz pingwiny.
I ja je też lubię. I Wy je lubicie.
Pingwiny bywają u mnie różnie i często. Żadne stworzenie się w mej sztuce tak nie zadomowiło.
M.H. mi zdradził, że są to stworzenia człowiekowi najbliższe, najbardziej ludzkie ze świata zwierząt.
Tym razem też je wybrałeś.
W Twoim świecie bez kurtek, wad, skóry i granic. W Twoim domu bez dachu, ścian ani okien. W Twym czystym istnieniu, byciu dla bycia. Z nimi masz pejzaż.
I szczerze zazdroszczę Ci tego widoku.
Ja jeszcze ponoszę swój ludzki skafander, ale kiedyś podziwiać będziemy go razem.