I am

I am

Czwartkowa noc.
Ciche i wyludnione podziemie metra wchodziło powoli w stan hibernacji.
Po peronie snuło się kilka szarych cieni, ale był tam też jeden bez cienia chłopak. Ani się nie snuł, ani nie był szary – stał i żonglował.
Będąc jednym z cieni, oparta nie wiem o co, zaczęłam mu się nienachalnie przyglądać.
Jednak przyglądać. To i tak nachalne.
Spotkaliśmy się wzrokiem, ja się uśmiechnęłam.
Jego twarz ani drgnęła, nawet ust kąciki, nawet błysku w oku nie było. Mimikę miał kamienną, jednak czułam uśmiech. Uśmiech bez uśmiechu, za to z jakoś z głębi.

Tę całą zawieszoną w czasie sytuację brutalnie rozpruwa wjeżdżające metro. Pobudka z hibernacji, peron jaśnieje, cienie zaczynają swe przetasowanie a nas magiczna siła wpycha w ten sam wagon i stawia dokładnie naprzeciwko siebie.

Teraz patrzyłam na niego już całkiem nachalnie.
Zaczął spokojnie podrzucać piłeczki. Kąciki ust mi się znacznie podniosły, oczy zapewne trochę błysnęły. Odpowiedział uśmiechem, tym bez uśmiechu.
Mógł mieć koło trzydziestki, może mniej. Może więcej.

Nagle bez najmniejszego zaangażowania ciała, na jakimś niedostępnym na co dzień poziomie, bez słowa, bez gestu, bez żadnej mimiki, skontaktował się ze mną, poczułam łączenie. Popatrzył mi w oczy i rzucił piłeczkę.
Ta idealnie wpadła w moje dłonie. Była miękka i lekka. Zaskakująco też aksamitna. Podrzucałam ją chwilę i odrzuciłam. On podrzucał ja chwilę i zrobił to samo.
Zaczęła się długa, wesoła wymiana.
Świat się zatrzymał, metro zamarło, ludzie zniknęli. Wszystko zastygło w cichym bezruchu.
W ruchu była tylko niebieska, miękka kulka.

Znów złapał piłkę, znów chwilę podrzucał i wyjął z kieszeni taką samą, lecz żółtą.
W zwolnionym tempie, żonglował teraz dla mnie. Bez słów, bez wyrazu pokazywał technikę. Gdy poczuł gotowość, przekazał pałeczkę.
Jak na moje liche zdolności żonglerskie, przestrzeń raczej mało stabilną i migrujące dwa piwa w systemie, zaskoczyłam się sama jak gładko mi poszło. Już nie podrzucałam, już żonglowałam.
Zaczęliśmy podwójną, wesołą wymianę.
Przekazywał mi ciągle jasne instrukcje, demonstrował technikę, dawał wskazówki. Pilnował tempa ruchów. Tłumaczył błędy i korygował. A wszystko na zmysłami nieuchwytnym poziomie.

Jak zrobiło się płynnie, dodał znów piłeczkę i kolorowa trójka wpadła w moje dłonie. Płynność przepadła, kontrola również, za to zabawa znacznie urosła. Piłeczki latały po wagonie jak kulki lotto w maszynie losującej. A ja za nimi. Między zmęczonymi nogami, reklamówami Bossa i ogłoszeniami szkół językowych.
Tak jak dla nas świat wokół nie istniał, tak chyba i my nie istnieliśmy dla świata. Nikt uciekających piłeczek nie łapał, nikt nie zatrzymywał, nikt nie odrzucał. Nikt się nie złościł, teatralnie nie wzdychał, nie mierzył znaczącym, groźnym spojrzeniem.
Byliśmy niewidzialni w naszej prywatnej lotto maszynie.

Szaleństwo zabawy przerwała moja stacja.
Mijając go w drzwiach oddałam Mu uśmiech i Jego piłeczki.
Uśmiechnął się również, jak on, bez uśmiechu.
Drzwi zamknęły się za mną, metro ruszyło.
Stał tam oparty o drzwi i podrzucał piłeczki.
Po prostu. Był.
Jak ja wcześniej byłam.