28 Apr What’s up?
Ten tekst miał być inny.
Właściwie był już gotowy – miałam go tylko skrócić i wyszlifować.
Zmieniło się. Wiele.
***
Pierwotna historyjka zaczęła się dawno, dawno temu.
Obudziłam się pewnego ranka z nie-wiem-kiedy-podjętą decyzją o wyprowadzce z mojej i byłego chłopaka, żoliborskiej pracowni. Poczułam rozrywającą potrzebę by mój były chłopak, stał się na prawdę były. Natychmiast.
Nazwałam to pragnieniem ruszenia z miejsca i zdecydowanie za niskim sufitem.
Był luty 2018. Oczywiście. Jak przełomy, to w lutym.
W listopadzie tego też roku obudziłam się pewnego ranka z nie-wiem-kiedy-podjętą decyzją o wyprowadzce z Warszawy. Poczułam rozrywającą potrzebę by mój były chłopak, stał się jeszcze bardziej były. Natychmiast.
Nazwałam to pragnieniem radykalnej zmiany i „siedem lat w stolicy wystarczy”.
Tydzień później siedziałam w szoferce 3,5 tonowej ciężarówki wypchanej po brzegi mym warszawskim życiem, z chudym stworem o spłoszonym spojrzeniu na moich kolanach. Nie miałam pojęcia co się dzieje, ale czułam, że to właśnie ma się dziać.
W taki oto sposób słoik wrócił do gniazda.
Dotarłam, rozpakowałam kartony, urządziłam sobie dom numer 15, 16 a może 17 i osiadłam. Jak się okazało – nie na długo. Po roku zaczęłam odczuwać, że miejsce przestaje być moje, ale ostatecznie po prostu musiałam się wynieść. Wiem jednak, że ja tego chciałam.
Czas poszukiwań nowego lokum wypadło spędzić u Rodziców, wiadomo.
Prawdopodobnie to ostatni raz, kiedy zamieszkamy razem i pod tym dachem. Czułam potrzebę tego doświadczyć.
Wróciłam więc do pokoju lat mojego dzieciństwa, nastoletniości i wszystkich związanych z tym czasem traum i wertherowskich dramatów.
Początek był miły.
Jednak, jak Ram Dass ostrzegał; ‘If you think you’re enlightened go spend a week with your family…’
No i znowu miał rację.
Po miłych początkach, atmosfera zaczęła przesychać, żeby w kolejnym etapie tężeć i gęstnieć. Z każdym dniem rosła i gęstość i szybkość gęstnienia. Wydawało się nawet, że rośnie i zaludnienie na metr kwadratowy.
Przetrwanie stało się wyzwaniem, a o twórczości nie wypadało nawet zamarzyć.
Sytuacja wymagała alternatywy.
Z kilogramami gazet w plecaku i już-nie-takim-chudym stworem o zuchwałym spojrzeniu, ruszyłam do mojej Warszawy. Były chłopak był były i mogłam spokojnie korzystać z opuszczonej dwa lata wcześniej, żoliborskiej pracowni.
Wyprawy do stolicy stały się cudną odmianą. Przyjemnym oderwaniem od krakowskiego życia, zaspokajaniem warszawskiej tęsknoty, ale przede wszystkim czasem twórczej izolacji, niezmąconej kreacji, pozbawionej jakichkolwiek rozpraszaczy, prozaicznych obowiązków.
Czasem rozkoszy dla duszy.
W pracowni zajęłam stół najmniej zagracony moją byłą miłością.
Rzeźbiąc czarno-biały kolaż (późniejszy Follow the White Rabbit), spomiędzy ścinków wyłoniły się szare plamy tuszu, zaschniętego na tym blacie w epoce Młodej Polski.
Moje spojrzenie z tych plam poszło w lewą część stołu, gdzie spokojnie leżały wycięte księżyce. Poczułam przyciąganie. Potrzebowałam jeszcze jakiejś zabawnej, okrągławej lekkości. Odgrzebałam w pamięci szarą postać z walizką i balonikami.
W pamięci było łatwiej.
Doświadczając zgrozy powtórzenia przypadkowości, odtworzyłam w końcu plamy tuszu na fajnym papierze. Umiejscowiłam księżyc w lewym jego rogu, szarego pana w prawym na dole i całość siadła jak złoto.
Kliknęło jak Click.
No i ta historyjka pierwotnie taka miała być – jak Click.
Miała delikatnie brzdąkać w struny niby-przypadków i mniej więcej tu się zakończyć.
Jednak zmieniło się. Wiele.
***
Siedzę w ciemnym pokoju, w mieszkaniu Rodziców.
Nocną ciszę dopełniają dwa spokojne oddechy – jeden ledwo słyszalny, jak niemowlęcy, czasem tylko przerwany dusznym kaszlnięciem, drugi głośniejszy, miarowy, trochę syczący.
Silniejszy wspiera ten słabszy, wzmacnia go tlenem przez gumową rurkę.
Po czerni pokoju skaczą kolorowe światełka pracującej rytmicznie dla człowieka maszyny.
Ja jak ta Mojra siedzę w ciemności, pilnując Ojca by nie zmarł zbyt boleśnie. Czuwam nad jego snem i oddechem.
Śpi i oddycha.
Rozświetlam cicho mrok ekranem laptopa.
Wygładzę spokojnie historię o klikach, kartonach, chudych stworach, minionych miłościach i plamach na blacie żoliborskiej pracowni.
Patrzę na kolaż.
Mija dłuższa chwila i ekran ciemnieje. Pewnie wpada w tryb oszczędzania energii. I słusznie.
Wokół czerń i miarowy oddech maszyny złączonej z małym, chorym człowiekiem.
Patrzę na kolaż.
Patrzę i ogarnia mnie delikatne a silne poczucie spokoju. Poczucie, że wszystko jest w idealnym, najlepszym, możliwym porządku. Jest dokładnie właśnie tak, jak być teraz powinno. Świat wokół trwa z cudowną harmonią, w mistrzowskiej równowadze.
Idę obok człowieka, który powoli otwiera drzwi innej już rzeczywistości.
Po drugiej stronie miasta, bliscy mi ludzie, czuwają nad drobnymi istotami właśnie rozpoczynającymi tu swoją wędrówkę.
Patrzę na kolaż i zalewa mnie słodkie uczuciu spokoju.
Wszystko jest w idealnym, najlepszym, możliwym porządku. Właśnie takie, jak jest.
W tle, w cieniu, w ciszy działa boska perfekcja. Piękna i czysta. Pojednana i zgodna.
Otula mnie ta rozkoszna, cudowna lekkość bytu.
I tak w tym ciemnym pokoju, z dwoma oddechami, zmieniła się historia.